Geoblog.pl    Grancpol    Podróże    Indie 2015    Munnare i okolice
Zwiń mapę
2015
22
gru

Munnare i okolice

 
Indie
Indie, Munnar
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8382 km
 
Nowy dzień się budzi, nowe czekają na nas wrażenia. Zaczynamy od tradycyjnego śniadania: kawa, jajecznica, tosty, do tego parę hinduskich dodatków - czapati, i jakiś deser na bazie jogurtu i kokosa. Treść śniadania mało ważna wobec otaczających nas widoków. Restauracja, w której serwowane są posiłki znajduje się na otwartym tarasie na ostatnim piętrze hotelu. Z jednej strony dość stroma skarpa, na szczycie której zaczyna się plantacja herbaty, za to druga strona otwiera się na przepiękne góry w tle i otaczającą je roślinność, do tego jeszcze dźwięki, o których pisałem poprzednio - bezcenne. Przypomniało mi się jak parę lat temu razem z Justyna i dzieciakami jedliśmy śniadanie na tarasie willi po włoskiej stronie niedaleko Monte Carlo, gdzie spędziliśmy noc w drodze na Chorwację. Był piękny słoneczny poranek, a otaczały nas Alpy Liguryjskie. To jednak całkiem inna bajka. Czas było wrócić do teraźniejszości, a to oznaczało: koniec śniadania, spakowanie podręcznego bagażu, parę szybkich fotek z Jayanem przed hotelem na pamiątkę i ruszamy na dzisiejsze zwiedzanie okolic Munnar.

Pierwszym przystankiem na drodze do Munnar była mała świątynia Shivy - Mahadava Siva Temple. Przycupnęła sobie przy jakiejś bocznej drodze, nieopodal strumienia. Żeby wejść na jej teren tradycyjnie trzeba było ściągnąć buciory. Niezbyt śpiesznie pod czujnym okiem mnicha obchodzimy ją wkoło. Parę parterowych budyneczków z ołtarzykami otaczających centralny placyk. Fabi znajduje chwilę czasu na medytację i można ruszać dalej.

Tuż przed naszym odjazdem, na kawałku łączki, niedaleko miejsca gdzie zaparkowaliśmy, mnich opiekun świątyni zdecydował się na zbudowanie prowizorycznego ołtarzyka, złożenie darów i odprawienie modłów. Ciekawe czy w naszej intencji - tym bardziej, że aby zapalić kadzidełka przyszedł pożyczyć ode mnie zapalniczkę.

Wspinamy się wąską i krętą drogą, co jakiś czas robiąc krótkie postoje aby podziwiać okolice. Otacza nas zieleń, góry na horyzoncie i niekończące się plantacje herbaty.

W końcu dojeżdżamy do Munnar i swoje pierwsze kroki kierujemy do Muzeum Herbaty (Tata Tea Museum). Tu najpierw oglądamy krótki film przedstawiający historię powstawania tutejszych plantacji i olbrzymiego koncernu. Potem pogadanka na temat wyższości zielonych herbat indyjskich nad herbatami chińskimi. Następnie przechodzimy przez halę poznając tajniki produkcji. Nie wiem czym sobie na to zasłużyliśmy, ale do Justyny i mnie dołącza jeden z pracowników jako prywatny przewodnik opisując nam poszczególne etapy. Na koniec zwiedzania jeszcze degustacja zielonej herbaty i obowiązkowe zakupy w muzealnym sklepie.

Po zwiedzeniu muzeum jedziemy nad zaporę Mattupetty. Po drodze Jayan zatrzymuje nagle samochód na skraju drogi i próbuje nam coś pokazać w gęstwinie okolicznych drzew. Z początku nie wiem czego mam szukać i nie widzę nic, jednak po chwili wśród gałęzi i listowia dostrzegam jakieś dziwne obiekty zwisające z konarów. Wow - tam wysoko wiszą ogromne plastry miodu, a obok nich uwiły sobie gniazda pracowite dzikie pszczoły.

Jeszcze jeden krótki przystanek, kiedy kobitki kupują na przydrożnym straganie lokalne owoce i lądujemy nad zaporą. Położona jest ona 13 km od Munnar, na wysokości około 1700 m. Po koronie zapory można przejechać samochodem, jednak Jayan wysadza nas na początku i mówi, że odbierze nas po drugiej stronie. Ruch prawie jak na głównej ulicy w dowolnym mieście europejskim: strumień ludzi, pojazdów, ulicznych sprzedawców. Od czasu do czasu przystajemy aby podziwiać betonową bryłę zapory z przycupnięta na jej dnie elektrownią, a z drugiej strony błękitne wody jeziora odcinające się na tle zielonych wzgórz. Zanim udało nam się dołączyć do Jayena na przeciwległym brzegu, utknęliśmy na dobre 15 minut w zatorze spowodowanym przez dwa próbujące się wyminąć autokary. Kilkadziesiąt osób udzielało kierowcom rad wykrzykując polecenia i zamaszyście gestykulując, kiedy ci wykonywali manewr mijając się na szerokość lusterek.

W końcu wsiadamy do samochodu i Jayen zawozi nas w jeszcze jedno miejsce nad jeziorem - Echo Point. To taki kawałek bulwaru nad jeziorem, który słynie z efektu echa odbijającego się od ściany lasu. Miejsce może i byłoby urokliwe gdyby nie tłumy ludzi i zatrzęsienie straganów oferujących różne produkty.

Długo tam nie zabawiliśmy - ruszyliśmy w drogę powrotną do Munnar. Ale po drodze jeszcze jeden krótki przystanek. Mieliśmy ochotę napić się kawy więc zatrzymaliśmy się w ogrodzie botanicznym Carmelgiri Botanical Garden. Kawy nie dostaliśmy - dziewczyny poszły więc na błyskawiczne zwiedzanie, a my z Darrenem czekaliśmy na nie na parkingu.

Po tym krótkim postoju już bez żadnych przeszkód dotarliśmy do Munnar i ruszyliśmy na poszukiwanie tak upragnionej przez nas małej czarnej. Zadanie okazało się niezwykle trudne. Pomimo, że odwiedziliśmy ze dwa przybytki, które wyglądały jak jadłodalnie - kawy tam nie podawano. Na nic zdało się też zasięganie języka u nielicznych turystów. Musieliśmy wyglądać na bardzo zdesperowanych i bliskich śmierci z pragnienia, gdyż w końcu ktoś z lokalnych mieszkańców wskazał nam coś w rodzaju hal targowych. Tam w jednym z boksów odnajdujemy maleńki lokalik z trzema stolikami - niestety wszystkie były zajęte. Justyna, Darren i ja postanawiamy zaczekać aż zwolni się miejsce, a Fabi wyrusza na ulice w poszukiwaniu tematów do zdjęć. Nie musieliśmy wcale długo czekać, po złożeniu zamówienia (3 kawy), pan sprzedawca pomimo naszych protestów stanowczo wygonił gości siedzących przy jednym ze stolików i zaprosił nas. Siedząc i popijając kawę obserwowaliśmy wyczyny kulinarna panów za lada i w końcu daliśmy się skusić na banany w cieście smażone w głębokim oleju. Strzał w dziesiątkę; domawiamy więc - pokazując paluchem - jeszcze parę specjałów, które Darren kozikiem dzieli sprawiedliwe na trzy części. Kiedy już zdążyliśmy się posilić i napoić dołącza do nas Fabi i wszyscy razem udajemy się z powrotem na parking, gdzie zostawiliśmy Jayna z autem.

Dojeżdżając do hotelu, nagle na ostatniej prostej podejmujemy razem z Darrenem i Fabiolą decyzję, że ostatnie 3 kilometry przejdziemy na piechotę. Mimo protestów Jayana, wysyłamy go z Justyną do hotelu, a sami ruszamy polną drogą pod górę. Obserwujemy wiejskie życie: ludzi, zwierzęta, roślinność.

Kiedy tak człapiemy pod górę - to znaczy człapałem głownie ja za moimi młodymi towarzyszami, którzy narzucali tempo - mija nas jakiś Hindus na motorowerku, by po chwili się zatrzymać i wdać się z nami w pogawędkę. Opowiada łamaną angielszczyzną, że jest miejscowym przewodnikiem, a na dowód wyciąga z plecaka zdjęcia. Pokazuje nam też okoliczne szczyty i podaje ich nazwy.

Wszystko to może i ciekawe ale robi się coraz później, a nie wiem ile jeszcze zostało mi zapylania pod górę do hotelu. Zostawiam wiec Darrena i Fabi z nowo poznanym towarzyszem i ruszam w dalszą drogę sam, aby nie opóźniać marszu. Fabiola z Darrenem mówią, że dogonią mnie po drodze. Kiedy znikają mi z oczu za zakrętem drogi, zastanawiam się czy moja decyzja była słuszna. Wróciły stare demony, opowieści o napadach na samotnych wędrowców. I oto ja, chodząca skarbonka dla miejscowych, z co prawda prawie pustym portfelem ale za to z Canonem zawieszonym na szyi, sam na polnej drodze, a wokół tylko dżungla z pochowanymi w niej chałupkami. I kiedy tak się wleczę posapując następuje atak...

...nagle z gęstwiny, na drodze pojawia się kilkuletni chłopiec i rzuca się w moim kierunku... Staje pół metra ode mnie i krzyczy... I wtedy zdaję sobie sprawę, że on nie krzyczy: DAWAJ KASE, tylko PHOTO, PHOTO :-). No to pstrykam mu zdjęcie, a on na to: CHOCOLATE, CHOCOLATE. Mówię, że nie mam, a on znika tak nagle jak się pojawił zostawiając mnie zawstydzonego na tej drodze.

Ruszam dalej, by po kolejnych kilkuset metrach zostać zaatakowanym ponownie. To ten miły pan na motorowerze, z którym rozmawialiśmy wcześniej. Wyminął mnie, a teraz stoi na poboczu drogi i pokazując jakąś ścieżkę w głąb dżungli zaprasza mnie do siebie. No tak wcześniej to pan może i był miły, ale teraz na pewno wciąga mnie w tą dżunglę w niecnych zamiarach. Jednak odmowa zaproszenia byłaby wielkim nietaktem, mówię mu więc, że poczekajmy najpierw na moich towarzyszy, a kiedy dołączają do mnie po jakiś 15 minutach, ruszamy za nim. Po kilkuset metrach znajdujemy się na malutkiej polanie, gdzie stoi chatka, w której mieszka nasz pan z żoną, matką i pięciorgiem dzieci. Wszyscy witają nas zaciekawieni. Pan wyciąga z chatynki trzy plastikowe krzesła, na których zasiadamy. Czujemy się prawie jak odkrywcy nieznanych lądów witani przez tubylców. Widać, że rodzina nie należy do tych bogatszych, ale pan z dumą oprowadza nas po swoim skromnym obejściu. Jego matka przynosi na talerzyku jako poczęstunek jabłko pokrojone na kilka cząstek, a pan wynosi z chałupy i pokazuje nam rożne obrazy. Pora się pożegnać z tą bardzo miłą rodziną i ruszyć na ostatnią prostą do hotelu. Docieramy tam już w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.

Wiecej na mojej stronie - grancworld.co.uk
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (24)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Grancpol
Marek Grancowski
zwiedził 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 13 wpisów13 0 komentarzy0 200 zdjęć200 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
24.03.2019 - 25.03.2019
 
 
18.12.2015 - 27.12.2015