Geoblog.pl    Grancpol    Podróże    Indie 2015    Cochin - Munnar - w gory na herbatke
Zwiń mapę
2015
21
gru

Cochin - Munnar - w gory na herbatke

 
Indie
Indie, Munnar
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8382 km
 
Po śniadanku – podobnie jak wczoraj: kawa, parę chapati, jajecznica z tostami – idziemy się spakować. Dzisiaj wyjeżdżamy z Kochin. Zabieram plecaki i schodzę na parking hotelowy. Tam spotykam Jayana, który pomaga mi zapakować plecaki do samochodu.

Korzystając z okazji, że oprócz mnie nikt jeszcze nie pojawił się spakowany przed hotelem, postanawiam odwiedzić bankomat po drugiej stronie ulicy i uzupełnić moje zapasy gotówki. Niestety, albo wczoraj wybrałem resztki, albo wspomniana maszyna postanowiła w dniu dzisiejszym nie obsługiwać obcokrajowców. Kiedy wspominam o tym Jayanowi, mówi mi, że na tej samej ulicy chyba kilkaset metrów dalej jest kolejny bankomat. Upewniam się, że nikogo nie widać na klatce schodowej i ruszam szybkim krokiem we wskazanym kierunku. Parę minut później słyszę za sobą natarczywe trąbienie. Pewnie bym je zignorował – pomimo wczesnych godzin rannych klaksonu używa kierowca prawie każdego mijającego mnie auta – gdyby… nie fakt, że to trąbienie wydało mi się jakieś takie znajome. No tak to Jayan, który chyba nie za bardzo ufał w moją orientację w terenie i szybkość przemieszczania się w temperaturach zbliżonych do pieca hutniczego. A może myślał, że człowiek mojej postury może paść po przejściu 10 kroków – dość, że zrobiło mu się mnie szkoda i postanowił mnie podwieźć do poszukiwanego bankomatu. Szybko zdobywam gotówkę. Nauczony wczorajszym doświadczeniem, kiedy 1000 INR rozpłynęło się dość szybko, tym razem wybieram 10.000 INR (ok 500 zł).

Wracamy z Jayanem pod hotel akurat w chwili kiedy zaczynają się pojawiać pozostali członkowie naszej eskapady z tobołami. Zajmujemy miejsca w samochodzie i ruszamy w drogę. Przez okna mamy okazje zobaczyć miasto i otaczające go wody w jego dziennej krasie. Kiedy wjeżdżaliśmy do Kochin dwa dni temu było już ciemno i niewiele widzieliśmy. Okazuje się, ze poza stara częścią czyli Fortem Kochi, w której rezydowaliśmy, pozostała cześć miasta to „normalna” (napisałem w cudzysłowie, bo to normalność hinduska odbiegająca od europejskich norm normalności) duża aglomeracja – pełna nowoczesnych budynków, samochodów i ludzi. Nigdy nie lubiłem dużych miast – tej przelewającej się masy zdążającej w niewiadomym kierunku. Widok Kochin trochę mnie przytłacza, nie wyobrażam sobie jak mógłbym się znaleźć w Bombaju, czy też Kalkucie. Jedynym sielskim widokiem są wody kanału z przycupniętymi łodziami rybackimi i wszechobecna zieleń przyrody.

Po około pół godziny jazdy nagle wśród zieleni ukazuje się naszym oczom ciekawy budynek – to Muzeum Folkloru. Po zdjęciu butów (a jakże) i uiszczeniu symbolicznej opłaty 150 INR (ok 7.50 zł), dostajemy bilety, czerwoną kropkę na czole i przekraczamy bogato zdobione drewniane drzwi.

Budynek zbudowany został w stylu keralskim, a jako budulca użyto pozostałości po XVI w. świątyni ze stanu Tamil Nadu i resztek drewnianych budynków zebranych w całym stanie Kerala. Budynek jest dwupiętrowy, a każde piętro reprezentuje inny styl architektoniczny: parter – Malabar, pierwsze – Kochi, a drugie – Travancore.

Muzeum założone i utrzymywane przez prywatnego właściciela zostało otwarte w roku 2009. Nie jest dotowane przez państwo. Z krótkiej rozmowy z jedną z pań przewodniczek dowiedziałem się, że utrzymuje się głownie ze sprzedaży biletów – oprócz wystawy muzealnej, wieczorami w teatrze na najwyższym pietrze odbywają się przedstawienia Kathakali. Pani narzekała, że bardzo ciężko jest utrzymywać to muzeum z powodu zmniejszającej się z każdym rokiem liczby odwiedzających. Podobno przewodnicy grup zorganizowanych wolą muzea państwowe bo tam dostają prowizje za przywiezienie turystów. Faktycznie w czasie naszego pobytu w tym dużym budynku, zwiedzających można było policzyć na palcach jednej ręki. Przy zwiedzaniu pierwszego piętra odkryliśmy drugie źródło utrzymania, które mnie całkowicie zaskoczyło. Otóż muzeum oferowało część swoich zbiorów na sprzedaż. Ciekawe jak do próby wywiezienia „dóbr dziedzictwa kulturowego” podchodzą celnicy na lotnisku. Wolałem nie sprawdzać.

Zwiedzanie zaliczone. Ruszamy w dalszą drogę, mozolnie przepychając się w porannych korkach. Pomału miejska dżungla zaczyna przechodzić w tę właściwą z jej różnorodną tropikalną roślinnością. Droga staje się też coraz bardziej kręta gdyż wspinamy się w góry. Jedziemy i podziwiamy okolice, drzewa palmowe, bananowce, plantacje kardamonu i ananasów, wolno snujące się rzeczki. Zatrzymujemy się na chwilę w obleganej przez turystów restauracji na kawę. Turystów dużo, ale jesteśmy jedynymi „białymi”, panuje gwar jak na targowisku. I ponownie my przyglądamy się im, a oni nam. Okres świąteczny to okres podróżowania dla niektórych Hindusów, stad wspomniani przeze mnie turyści to przekrój przez społeczeństwo Indii – dzieci, kobiety i mężczyźni, Hindusi, Telugowie, Bengalczycy, sikhowie, buddyści i wielu innych. Jayan twierdzi, że większość z nich to mieszkańcy Północnych Indii, którzy traktują Kerale (stan na południu) jako atrakcyjny kierunek na wyjazdy wakacyjne. Dla nich to tak jak dla nas wybrzeże Bałtyku, Mazury, czy też polskie góry.

Po tym krótkim postoju i kolejnej godzinie jazdy droga nagle rozszerza się aby pomieścić parkingi, stragany i masę turystów. Czas na przystanek aby podziwiać Wodospady Cheeyappara. Te położone na wysokości ok. 3000 m nad poziomem morza wodospady robią niesamowite wrażenie. Woda opada tu siedmio-stopniową kaskadą, ale najważniejsze, że można podejść bezpośrednio do ich podnóża. Z tej okazji aby się schłodzić korzystają nasze dziewczyny „kapiąc się” w wodospadowej mgiełce. Bardzo miałem ochotę pójść w ich ślady. Niestety nie bardzo miałem gdzie zostawić sprzęt fotograficzny a po drugie nie uśmiechało mi się wybijanie sobie łokciami drogi wśród okupujących ścieżkę Hindusów. Zaskoczyło mnie też zachowanie Jayana. Otóż wygrzebał gdzieś z czeluści bagażnika sweter i zaczął go ubierać. Na moje zdziwione spojrzenie odpowiedział, że powinniśmy się przygotować. Wspinamy się coraz wyżej w góry, więc będzie coraz chłodniej. O czym on mówi? W moim bagażu jest co prawda na wszelki wypadek peleryna przeciwdeszczowa, ale nie przewidziałem ubioru w wersji himalajskiej. Jak na razie jest dalej niesamowicie gorąco. Może tylko powietrze jest takie jakieś bardziej rześkie, wspierane lekkim górskim wiaterkiem. Czas pokaże czy po zagrożeniu śmiercią na miejskiej pustyni w 40 stopniowym upale, teraz ma grozić mi śmierć z wychłodzenia w hinduskich górach?

Kilkanaście kilometrów i minut dalej znowu zatrzymujemy się na chwile. Tym razem to wodospady Valara. Niestety tym razem nie da się do nich podejść i można je tylko podziwiać z wysokości drogi. Po krótkiej sesji fotograficznej zajmujemy miejsca w samochodzie i ruszamy na ostatni odcinek dzisiejszego etapu podróży.

Wspinając się coraz wyżej w góry podziwiamy przyrodę i toczące się obok życie. Na tyle, na ile pozwala nam te podziwianie wnętrze samochodu. Jayan proponuje abyśmy zrobili sobie krótki przystanek w jakiejś małej osadzie. Nasz hotel położony jest na kompletnym odludziu wśród plantacji herbaty. Do najbliższego miasta (Munnar) około godzinny jazdy, do najbliższego sklepu prawie pół godziny. Hotel dysponuje restauracją, która serwuje posiłki ale nie ma baru, wiec jeśli chcemy alkohol do kolacji trzeba go kupić w sklepie monopolowym po drodze. Zatrzymujemy się więc w tej osadzie poza głównym traktem (ciężko to nawet nazwać małym miasteczkiem czy wioską – jedna droga gruntowa, a przy niej rząd bud i straganów spełniających role sklepów) i ruszamy na „poważne” zakupy. Nasze panie w tym czasie przyglądały się lokalsom, same wzbudzając niezłą sensacje. Po wskazaniu kierunku przez Jayana sklep z alkoholami znajdujemy po krótkiej wspinaczce boczną uliczką na tyłach głównej drogi. Pomimo, że jak wspomniałem osada była mała, zebrała się przed nim niezła gromadka umierających z pragnienia mężczyzn. Wreszcie miałem okazje przyjrzeć się jak taki sklep wygląda z bliska. Wejść do środka nie można. Pomieszczenie bardziej przypominające magazyn ma kilka okienek podobnych do polskich kas biletowych na dworcach, z tą różnicą, że te są zabezpieczone gęstą siatka z otworem do transakcji wymiany środków płatniczych na butelki z płynami. W środku uwija się kilku panów. Trzeba wiedzieć konkretnie co chce się kupić. Proces zakupu jak to w Indiach w pełni… może nie zautomatyzowany, ale na pewno zbiurokratyzowany. Najpierw podchodzi się do pierwszego okienka i składa zamówienie, następnie z otrzymanym kwitem (z pieczątką), zalicza się następne okienko, gdzie dokonuje się płatności i otrzymuje następną pieczątkę na kwicie. Teraz pozostaje już tylko wizyta przy ostatnim okienku, gdzie odbiera się upragniony towar i … kolejną pieczątkę. Nas na szczęście skierowano od razu w przeciwnym kierunku wijącego i kłębiącego się tłumu do ostatniego okienka. Tu próbujemy zorientować się w ofercie, ale już po pierwszym naszym pytaniu o gin, Pan Sprzedawca robi wielkie oczy, potrząsa głową i daje nam do zrozumienia, że nie mamy mu zadawać pytań tylko kupować i to szybko. Decydujemy się wiec na zakup kilku butelek piwa i pomimo, że Pan nagle zaczyna okazywać nam zainteresowanie zdziwiony, że kupujemy tylko piwo próbuje jeszcze wcisnąć jakąś wódkę, grzecznie odmawiamy i wracamy ze zdobyczą z powrotem do samochodu.

Po kilkunastu minutach dalszej jazdy wijącą się w górę drożyną docieramy do celu naszego dzisiejszego dnia czyli hotelu Dream Catcher. F. znalazła w necie parę negatywnych opinii o hotelu. Ludzie narzekali głównie na położenie. Nie potrafię tego zrozumieć. Fakt – hotel położony jest na kompletnym zadupiu, ale… te widoki. Dookoła zieleń i góry, i ta wszechobecna cisza przerywana tylko szmerem wiatru, szumem drzew, kwileniem ptaka czy też krzykiem małpy w oddali. Szybko zostawiamy bagaże w pokoju i idziemy z bliska przyjrzeć się otaczającym hotel plantacjom herbaty, drzewkom pomarańczowym, a co najważniejsze podziwiać zachód słońca.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (35)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Grancpol
Marek Grancowski
zwiedził 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 13 wpisów13 0 komentarzy0 200 zdjęć200 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
24.03.2019 - 25.03.2019
 
 
18.12.2015 - 27.12.2015