Geoblog.pl    Grancpol    Podróże    Indie 2015    Cochin - spacer po miescie.
Zwiń mapę
2015
20
gru

Cochin - spacer po miescie.

 
Indie
Indie, Cochin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8290 km
 
Po trudach podroży noc minęła szybko. Spałem jak zabity – i chyba nie tylko ja. Pogoda bez zmian – słonecznie, gorąco i parno. Przed hotelem zaraz po drugiej stronie ulicy zauważam bankomat. Nie mając jeszcze doświadczenia i wiedzy na temat wartości nabywczej rupii (INR) wybieram tylko 1000 INR (ok 50 zl.). Dokonuję jeszcze szybkiego przeglądu prasy angielskojęzycznej dostępnej w hotelowym lobby. Pani z recepcji pozwala mi też wyrwać z jednego z lokalnych czasopism turystyczną mapkę centrum Koczin.

Śniadanie dość skromne ale wystarczające – jakieś warzywne curry, do tego proste chapati (krągłe cienkie placuszki z ciasta z mąki pszennej z dodatkiem wody i soli) i jakaś potrawa na słodko, której nazwy nie znam. Tyle po hindusku. Na dokładkę domówiliśmy sobie jajecznice, tosty z masłem i czarną kawę.

Pakujemy się do samochodu i ruszamy do centrum Fort Kochi pod Bazylikę Santa-Cruz. Idziemy zobaczyć bazylikę. Trafiamy akurat na msze więc kościół jest pełen ludzi. Po raz pierwszy spotykam się z tym, że wchodząc do kościoła katolickiego większość ludzi zostawia obuwie przed wejściem. Do tej pory zetknąłem się z tym tylko odwiedzając meczet w Turcji. Okazuje się, że zasada nie włażenia w buciorach w cudze progi jest dość powszechnie obecna w Indiach i jeszcze nie raz przyjdzie nam łazić na bosaka.

Postanowiliśmy zrobić sobie spacerek po okolicy. Od Jayana ciężko było wyciągnąć informacje ile potrzebujemy czasu i gdzie powinniśmy się spotkać. Ustalam wiec punkt zborny w okolicach charakterystycznych sieci rybackich, o których wyczytałem wcześniej. Jayan zapewnił nas abyśmy się nie martwili – on nas sam znajdzie. Robię więc na wszelki wypadek zdjęcie tablicy rejestracyjnej samochodu, gdybyśmy się zgubili i musieli szukać go na parkingu, i ruszamy na pierwszy samodzielny spacer.

Bez większych kłopotów po krótkim marszu trafiamy na następny kościół, który chciałem odwiedzić – kościół świętego Franciszka (St. Francis Church). W tym najstarszym zbudowanym w Indiach przez Europejczyków kościele, w 1524 roku pochowany został Vasco da Gama. Pomimo, że jego szczątki w 1539 roku Portugalczycy zabrali do Lizbony, do dziś we wnętrzu zobaczyć można jego grób. Nam się nie udało – właśnie trwała kolejna msza, a w drzwiach przywitała nas tablica informująca, że turyści nie mają wstępu do środka w czasie nabożeństwa. No tak – przecież dzisiaj Niedziela. Podziwiamy więc przez chwile kamienną bryłę (oryginalny kościół wybudowany w 1503 roku miał konstrukcję drewnianą) i ruszamy dalej.

Plan był prosty – dotrzeć do morza, a następnie wzdłuż wybrzeża dotrzeć do następnego punktu na mojej liście atrakcji wartych zobaczenia Chińskich sieci rybackich (Chinese Fishing Nets). Okazało się jednak po raz kolejny, że nie należy ufać różnym planom turystycznym i bez prawdziwej mapy to tylko „szkice poglądowe”. Mapka centrum Koczin, którą podwędziłem wcześniej z czasopisma w hotelu okazała się bardzo poglądowa. Nie zgadzał się ani układ ulic na tym planiku, ani ich nazwy z tym co nas otaczało w rzeczywistości. Kierując się więc bardziej moim zmysłem orientacji niż tym marnym planem próbuję dotrzeć do morza. Wędrujemy tak w spiekocie dnia, podziwiając okolice. Bua ha ha … za bardzo nie ma co podziwiać, jakieś gruntowe boczne uliczki i wszechobecne sterty śmieci.

A na dodatek wlecze się za mną grupka marudów, którym upał chyba tak jak i mnie daje się we znaki. Ciągle słyszę, że nie wiem co robię, dokąd idę i że na pewno się zgubiliśmy. No cóż po części to pewnie mają rację, ale nic to – to nasz pierwszy kontakt (i jeden z nielicznych jak się później okaże) z Indiami „prawdziwymi”, takimi poza utartymi szlakami turystycznymi. Wędrujemy więc pieszo dalej i uparcie odmawiamy kierowcom tuk-tuków, którzy oferują nam bezstresowe zwiedzanie w ich „komfortowych” pojazdach. I pomimo, że jak wspomniałem wcześniej za bardzo nie ma co oglądać, ciekawa jest sama ulica i życie, które się na niej toczy. Ludzie i przyroda.

Wreszcie po kilku wskazówkach od tubylców udaje się nam dotrzeć do budynku, który widnieje na moim planie – Maritime Museum (Muzeum Morskie). Tu po rozmowie z panem w kasie dowiaduję się, że nadmorska droga z mojego planu nie istnieje. Jednak wizyta w przedsionku muzeum pozwoliła mi zorientować się gdzie jesteśmy i wreszcie po kilkunastu minutach dalszego marszu docieramy nad wymarzone morze … a właściwie kolejny miejski śmietnik. No cóż plażować to raczej tu nie będziemy.

Prawie jak nad Bałtykiem – tłumy spacerujących ludzi i wszechobecne stragany. Korzystamy jednak z okazji, że czekamy na naszych towarzyszy podróży i łapiemy chwile oddechu w cieniu rozłożystego drzewa. Przyglądamy się przechodzącym ludziom, a oni przyglądają się nam. Odpoczynek nie trwał długo zbieramy więc tyłki i idziemy zobaczyć słynne sieci rybackie.

Okazuje się, ze oprócz łowienia ryb sieci te służą też do łowienia turystów. Kiedy tylko postanowiłem przyjrzeć się konstrukcji z bliska i postawiłem swe stopy na platformie, otoczeni zostaliśmy przez grupkę rybaków, operatorów tejże sieci. Byli bardzo przyjaźnie nastawieni. Ochoczo pokazywali nam miejsca gdzie możemy bezpiecznie usiąść aby zrobić zdjęcia i sami chętnie pozowali do fotografii. A na dodatek zaprezentowali nam jak sieci działają i po opuszczeniu ich do wody wykorzystali nas jako siłę robocza do ich wyciągnięcia. Polów okazał się kompletną klapą – nie złowiliśmy ani jednej rybki, za to nasi towarzysze rybacy trochę się obłowili. Bowiem po tym 5. minutowym pokazie otoczyli nas wianuszkiem i poprosili o datki „co łaska”. Tłumaczyli nam łamaną angielszczyzną jak ciężkie jest życie rybaka i przecież sami widzieliśmy, że rybki same i ochoczo do sieci nie wpadają. Dobrze, że rano wyciągnąłem te 1000 INR z bankomatu. Wręczam więc panom połowę mojego kapitału – 500 INR (ok 25 zł.) ale widzę w ich oczach wielkie niezadowolenie. Ponieważ panów było sześciu dorzucam jeszcze stówkę i pomimo ich biadolenia opuszczamy platformę.

Ponieważ wszystkim nam zaczyna doskwierać pragnienie, postanawiamy ugasić je świeżym kokosem, a dokładnie wodą (podobno doskonała na kaca gdyż zawiera dużo potasu, składników mineralnych i witamin) i miąższem.

Kiedy tak odświeżamy się naszymi kokosami odnajduje nas Jayan. Ponieważ jest już dobrze po południu, pora na południową kawusie. Wędrując posłusznie za Jayanem lądujemy w dość ciekawej (i bardzo obleganej zarazem) kawiarni. Boczna uliczka Fort Koczin, budynek niepozorny, a w środku najpierw wita nas w przedsionku mini galeria różnego rodzaju aktów, aby poprowadzić obok malutkiego pomieszczenia z barem do głównych sal, a właściwie przestronnych zacienionych patio, dodatkowo z wentylatorami mielącymi powietrze nad głowami. Składam zamówienie – kawa, woda sodowa z limonka i miętą – i dość długie oczekiwanie umilamy sobie pogawędką i omówieniem planu na dalszą cześć dnia.

Pakujemy się w końcu do samochodu i jedziemy na drugi koniec miasta do dzielnicy żydowskiej. Jayan wyrzuca na na początku jakiejś bocznej uliczki, pokazuje kierunek i mówi, że będzie czekał na nas kawałek dalej. Dzielnica żydowska okazuje się jedną uliczką pełną sklepów – raj dla naszych Pań, katorga dla mnie. Zaczynam się coraz bardziej pocić – to pewnie objawy mojego uczulenia na zakupy. Stoję na środku tej ulicy, paląc papierosa za papierosem. Co chwila zaczepia mnie któryś z lokalnych sprzedawców. Po kilku minutach rozmowy, ze zrozumieniem kiwa głową i … zaprasza mnie do swojego sklepu. Oczywiście zapewnia przy tym, że nie muszę nic kupować, on mnie absolutnie nie nagabuje, tylko tak bardzo spodobała mu się rozmowa ze mną i tak bardzo mnie polubił, że musi mi coś pokazać. W końcu mam już dość stania na słońcu i daję się namówić na wizytę w jednym ze sklepów. Wychodzę z kontem pomniejszonym o kilka tysięcy rupii.

Uliczka okazuje się ślepa, a na jej końcu znajduje się budynek żydowskiej synagogi Paradesi, najstarszej czynnej synagogi w dawnym Imperium Brytyjskim. Niestety budynek jest zamknięty w Niedziele, więc nici ze zwiedzania. Wracamy do głównej ulicy i robiąc przystanki na kolejne wypady dziewczyn do okolicznych sklepów przemieszczamy się w kierunku , w którym odjechał Jayan.

Napisałem wcześniej, że przemieszczaliśmy się w kierunku, w którym odjechał Jayan. Właściwie powinienem napisać posuwaliśmy się w żółwim tempie, z przystankami co 2 minuty. Powodem nie było wcale zmęczenie, gdyż dzień zbliżał się powoli ku końcowi. Powód był bardziej prozaiczny – więcej sklepów z tymi wspaniałymi fatałaszkami. W końcu ciąg sklepów zamienia się w ciąg „straganów odpustowych” otaczających malutki parking. Tam znajdujemy oczekującego na nas Jayana. Parking przylega do następnej atrakcji turystycznej – pałacu Mattancherry.

Pomimo, ze pałac był otwarty do zwiedzania, odpuszczamy. Za bardzo nie mamy już czasu – wieczorem idziemy na przedstawienie Kathakali – no i jednak zmęczenie też daje o sobie znać. „Podziwiamy” więc okolice pałacu, potem jeszcze rzut oka na kanały portowe z przystani promowej, a na koniec pakujemy się do samochodu i wracamy do hotelu.

Trzeba się odświeżyć i przebrać ale najpierw wizyta w lokalu, który odkryłem wczoraj wieczorem. Za dnia nie wygląda już tak „zjawiskowo”. Zamawiamy po piwku i popijając chłodny trunek próbujemy nawiązać kontakt z lokalami. Nie idzie nam to dobrze bo ich znajomość angielskiego jest raczej mizerna. Chętnie jednak pozują nam do fotografii.

Po krótkiej wizycie w pokojach zbieramy się do wyjazdu na show. Po drodze Jayan tłumaczy nam, że ponownie wraca na noc do domu i spotka się z nami jutro rano. Trochę się martwi jak wrócimy z miasta z powrotem do hotelu. Zapewniamy go, że damy sobie radę. Pomaga więc nam jeszcze zrealizować nasze darmowe vouchery na pokaz Kathakali, upewnia się , że mamy miejsca siedzące , po czym żegna się i znika.

Kathakali to jedna z czterech odmian hinduskiego teatru tańca, wywodzących się z tańców rytualnych rozwijanych od ponad 3 tys. lat. Najpierw przez blisko godzinę mogliśmy oglądać przygotowania do spektaklu, czyli wykonywanie bardzo skomplikowanych makijaży aktorów. Kiedy już czas zaczął nam się dłużyć, wreszcie rozpoczęło się właściwe przedstawienie. Nie powiem spektakl miejscami był ciekawy. Podziwiałem grę aktorów i wytrzymałość bębniarzy. Jednak prawie trzy godziny to trochę za dużo. Zaczynałem odczuwać zmęczenie i czasami opadła mi powieka. Na szczęście moje pochrapywanie przytłumiły porykiwania Baki (demona z przedstawienia).

Po uczcie duchowej pora na coś dla ciała, a właściwie dla brzuszka. Chodzimy więc po centrum Fort Koczin i szukamy restauracji, najlepiej takiej, która serwuje zielsko dla naszych wegetariańskich przyjaciół. Serwuje prawie każda – przecież to Kerala – jednak menu nie wszędzie odpowiada gustom i guścikom. Nic to – zapadł już zmrok i mamy okazję podziwiać miasto w jego nocnej scenerii, na dodatek przygotowujące się do Świąt Bożego Narodzenia. Jest niedziela, ruch na uliczkach w centrum nawet spory, wyczuwa się nastrój zbliżających się świąt. Jest tak jakoś miło i przytulnie, rzekłbym bardziej europejsko niż hindusko.

W końcu udaje nam się znaleźć restauracje „Fusion Bay”. Specjalizują się w rybach i owocach morza – zamawiamy więc sobie po zestawie różnych rybek z grilla … mmmm… pychota. Nasi towarzysze raczyli się kalafiorami i innymi daniami jarskimi, których nazw nie pamiętam. Do tego ciapaty i … no właśnie – restauracja publiczna przy głównej ulicy = o alkoholu zapomnij. Nie serwowano nawet piwa, raczyliśmy się więc sokiem z limonki mieszanym z wodą gazowaną.

Po obfitym posiłku postanawiamy skorzystać z czekających na ulicy tuk-tuków. Po krótkich negocjacjach cenowych ustalamy cenę na 50 INR (2.50 złotego) i pakujemy się parami do dwóch różnych tuk-tuków. Obydwaj kierowcy wybrali różne drogi dojazdu do hotelu więc po chwili gubimy naszych towarzyszy z oczu. „Pędzimy” (max 40 km/h) naszym pojazdem przez ciemne i prawie wyludnione uliczki przy akompaniamencie klaksonu i wyjącego z radia „Hooray! Hooray! It´s A Holi-Holiday” (na własne życzenie – w czasie negocjacji wybrałem opcje podróży „with music”
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (46)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Grancpol
Marek Grancowski
zwiedził 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 13 wpisów13 0 komentarzy0 200 zdjęć200 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
24.03.2019 - 25.03.2019
 
 
18.12.2015 - 27.12.2015