Geoblog.pl    Grancpol    Podróże    Indie 2015    Abu Dhabi - Cochin
Zwiń mapę
2015
19
gru

Abu Dhabi - Cochin

 
Indie
Indie, Cochin
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8290 km
 
Po wyjściu z samolotu udaliśmy się do odprawy paszportowej. Okazało się, że najpierw musimy odwiedzić biuro, które na podstawie naszych załatwionych jeszcze w kraju e-TV (e-Tourist Visa), wbije nam do paszportu wizy. Doświadczyliśmy przy tym trochę hinduskiej biurokracji, trzeba było wypełnić nowe druczki, podając dokładny plan naszego pobytu i referencje. Potem z tym druczkiem do pana urzędnika, który robił zdjęcie kamerką internetową i pobierał odciski palców. A na koniec buch pieczęć w paszporcie i można zmykać.
Praktycznie bez żadnych kolejek przechodzimy odprawę paszportową, odbieramy bagaże i wychodzimy do hali przylotów.

Już z daleka widzę jegomościa z kartką, na której widnieje moje nazwisko. To Jeevan Krishnakumar przedstawiciel biura Indus Holiday, przez które załatwiałem wynajem samochodu z kierowcą i rezerwację hoteli. Po wymianie uprzejmości i zdawkowych informacji na temat naszej dotychczasowej podróży, wręcza nam vouchery na zakwaterowanie i w prezencie darmowy bilet dla czterech osób na przedstawienie Kathakali Show. Jeevan dzwoni z komórki po kierowcę, a my grzecznie drepczemy za nim na zewnątrz hali przylotów.

Ufffff… – uderza nas fala ciepłego powietrza i niesamowity harmider. Pomimo, że jest już piąta i słońce za godzinę będzie zachodzić, jest niesamowicie gorąco – ponad 30°C. I do tego jeszcze ta wilgotność powietrza 100% – to powoduje, że czuję się jakbym wlazł do sauny – zaczyna mnie zalewać pot (i tak lepiej, że nie krew). Wszędzie pełno ludzi, słychać pokrzykiwania i klaksony samochodów. Wszystko to będzie nam towarzyszyć prawie przez cały nasz pobyt w Indiach. Po kilku minutach oczekiwania podjeżdża nasz samochód – Chevrolet Tavera. Wychodzi z niego dość młody Hindus ubrany w czarne spodnie i białą koszulę – wygląda bardziej jak kierowca jakiego gubernatora, niż naszej skromnej czeredki. Jayan (bo tak ma na imię nasz szofer) pomaga nam załadować bagaże, po czym sami pakujemy się do samochodu. Ja zajmuję honorowe miejsce z przodu. W środku pracuje klimatyzacja, więc panuje przyjemny chłodek. Ruszamy w kierunku hotelu.

Przy wyjeździe z lotniska mijamy po lewej stronie tysiące paneli słonecznych. Okazuje się, że Port Lotniczy w Koczin jest pierwszym lotniskiem na świecie napędzanym całkowicie energią słoneczną. Port ten jest na siódmym miejscu pod względem najbardziej ruchliwych lotnisk w Indiach i obsługuje ponad 1000 lotów tygodniowo. Obok terminalu umieszczono 46 tys. paneli solarnych, a całe przedsięwzięcie kosztowało prawie 10 mln dolarów.

Z lotniska do naszego hotelu w dzielnicy Fort Kochi mamy 42 km. W Europie w godzinach szczytu to około godziny jazdy – my jedziemy prawie trzy. Zaraz po wjechaniu na główna drogę trafiamy na coś co dla nas Europejczyków jest nie do wyobrażenia. Jeden wielki chaos – setki ciężarówek, autobusów, samochodów prywatnych, tuk-tuków, wszelkiej maści motorków, skuterków i rowerów. Wydaje się, że nie obowiązują żadne zasady ruchu drogowego, że każdy jedzie jak chce i gdzie chce, do tego trąbiąc ile wlezie na wszystko co się rusza dookoła. Ale w tym szaleństwie chyba jednak tkwi jakaś metoda. Jayan sprawnie przeciska się między innymi użytkownikami drogi i w ten sposób powoli bo powoli ale przesuwamy się do przodu. W pewnym momencie przeżywamy szok. Niespodziewanie zatrzymujemy się. Ha! – to oni tu mają nawet sygnalizację świetlną i wiedzą, że na czerwonym się staje.

Na czas naszej podróży ma wpływ także fakt, że trafiamy na jeden wielki plac budowy. To budowa linii metra, chociaż ja nazwałbym je raczej koleją napowietrzną. Prace rozpoczęły się w roku 2013, faza pierwsza ma się zakończyć w Lipcu 2016. Czyli o ile się nie mylę wygląda na to, że Hindusi wybudują swoje metro szybciej niż my kolejną nitkę metra w Warszawie. Docelowo metro ma posiadać 23 stacje, linia ma mieć długość około 26 km, a wagoniki maja się poruszać ze średnią prędkością 34 km/h (max. 80 km/h).

Zachodzi słońce i zaczyna się robić ciemno. Pomału przestaję cokolwiek widzieć za oknami samochodu – skąd ja to znam? Reszta drogi upływa nam na miłej pogawędce z Jayanem. Posługuje się dość dobrym komunikacyjnym angielskim choć z silnym Hinduskim/Malajamskim akcentem, co sprawia, że czasami jest go trudno zrozumieć (przynajmniej mnie). Jako ciekawostkę pokazuje nam rządowy sklep z alkoholem. To niepozorny ciemny budynek przypominający swym wyglądem raczej garaż, z jasno oświetlonymi okratowanymi okienkami, przed którym pomimo późnej pory wije się długa kolejka. Okazuje się, że w całym stanie Kerala (w którym leży Koczin) alkohol jest mocno reglamentowany.

Około godziny ósmej wieczorem, czyli po prawie 30 godzinach podróży docieramy do naszego hotelu Fort Queen w dzielnicy Fort Kochi. Po wyjściu z samochodu przypomniałem sobie, że na zewnątrz panuje całkiem inna temperatura niż w aucie. Ponownie zalewa mnie fala ciepła i duchoty. Pomimo, że to już prawie noc – 26°C. Strażnicy hotelowi (dwaj starsi hindusi) + jeden młodziutki (przynajmniej z wyglądu) boy pomagają nam sprawnie wypakować nasze bagaże. Żegnamy się z Jayanem – mieszka niedaleko Koczin, wraca więc do domu i przyjedzie po nas jutro rano. Krótkie formalności meldunkowe (nikt się nie zapytał o vouchery) i lądujemy w naszych pokojach na drugim piętrze. Oooo – mamy klimatyzację więc przeżyję. Szybkie odświeżenie (nawet się nie przebierałem) i … jestem gotowy do dalszej akcji (czytaj coś bym zjadł i czymś przepił). Postanawiam poczekać na zewnątrz. W międzyczasie puszczę dymka i rozejrzę się po okolicy.

Za bardzo nie było się po czym rozglądać – w jedną stronę słabo oświetlona uliczka, praktycznie bez żadnych oznak życia o tej porze dnia, w drugą całkowicie ciemne zaułki. I w takim właśnie zaułku znalazłem przyklejony do hotelu lokal „spod ciemnej gwiazdy”. Pewnie nigdy bym na niego nie zwrócił uwagi – wyglądał jak zamknięty sklep, brak okien, jakiś szyld nad metalowymi drzwiami. I w pewnym momencie kiedy tam stałem i ćmiłem papierocha te drzwi się otworzyły, a ze środka wytoczył się jakiś człowiek. Zdążyłem dojrzeć w nikłym świetle przebijającym się na zewnątrz, stoliki i plastikowe krzesła. Sączyła się też hinduska muzyka. Postanowiłem zaryzykować i zajrzeć do środka. BINGO – mym oczom ukazało się wnętrze lokalu rodem niczym z amerykańskich filmów o czasach prohibicji, albo taka bardziej cywilizowana wersja pijalni piwa „Pod Latającym Kuflem” z czasów PRL-u. Okazuje się, że reglamentacja alkoholu reglamentacją, a człowiek nie gąbka czasami napić się musi. Kiedy ja zagaduję „barmana” próbując dowiedzieć się co mają „w menu” – wybór raczej mizerny, głównie piwa, o trunkach wysokoprocentowych zapomnij – sam zostaję zaczepiony przez „tubylca”. Na wiadomość, że jestem z Polski wykrzykuje „Lewandowski” i usilnie namawia mnie na wizytę u niego w domu, gdzie będę mógł spróbować wyśmienitej „okowity”. Grzecznie się wymiguję, że może później ale najpierw muszę pozbierać przyjaciół i wychodzę na zewnątrz.

Decydujemy się na zjedzenie kolacji w hotelowej restauracji. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Zamawiam sobie chicken curry z ryżem (na ostro), J. rybę po keralsku zapiekaną w liściach bananowca na grillu (okazało się że jeszcze bardziej na ostro niż mój kurczak), a F. i D. swoje wegetariańskie „trawy”, „zielska” i „wodorosty”. Ogień w przełyku gasimy Tuborgiem i Kingfisherem. Jeszcze krótka pogawędka, rzut oka z balkonu na okolice (ufff… dalej parno) i udajemy się do pokoi na zasłużony wypoczynek. Ciekawe co przyniesie jutrzejszy dzień?
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (2)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Grancpol
Marek Grancowski
zwiedził 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 13 wpisów13 0 komentarzy0 200 zdjęć200 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
24.03.2019 - 25.03.2019
 
 
18.12.2015 - 27.12.2015